Reklama

Reaktywacja OSP Sędziszów Młp. w latach 90. Jak zapamiętali to Wiesław Szot i Józef Gargaś?

W 1989 roku Józef Gargaś został naczelnikiem, a Wiesław Szot wiceprezesem reaktywowanej OSP Sędziszów Małopolski. Nam opowiedzieli, jak do tego doszło, o przygodach ze Starem 25, pierwszym gaszeniu pożaru i nastawieniu otoczenia do ich zamysłów odtworzenia jednostki, której władze zabrały remizę.

Grzegorz Wrona, aktualny prezes OSP Sędziszów Młp., mówi, że to wy jesteście zamieszani w reaktywację tej jednostki w latach 90. To prawda?
J.G. No tak, reaktywacja OSP Sędziszów Młp.... Niewielu nas tu zostało. Świętej pamięci Jurek Marć, czyli nasz prezes, nie żyje, Gieniu Alberski - tak samo. Wielu zmarło. Zostało nas już kilku.

 

Zacznijmy od tego, jak to się stało, że przez chwilę Ochotniczej Straży Pożarnej w Sędziszowie nie było.
J.G. Ta straż, jak wiadomo, ma150 lat, powstała w XVIII wieku i prężnie działała. Była przy niej nawet orkiestra i inna dodatkowa działalność. No i przyszły lata 80. XX wieku i praktycznie straż przestała istnieć. Budynek remizy został przejęty przez Urząd Gminy.

 

Ale wtedy pojawia się parę osób, którym się to nie podoba?
J.G. Myśmy się zebrali w 1989 roku. Tak pogadaliśmy, że my to odnowimy. To byli tacy fanatycy straży. No i tak się stało. Oczywiście w ciężkich warunkach i w ciężkich bojach, ale jakoś to się pomału udało. Natomiast w 1992 roku dopiero dostaliśmy jako OSP osobowość prawną, potwierdzoną przez Sąd Wojewódzki.

Co oznacza, że przez trzy lata byliście OSP, która w papierach nie istniała?
J.G. Dokładnie tak. Dopiero po 1992 mogliśmy samodzielnie działać.

Straż przestaje w Sędziszowie Małopolskim funkcjonować w 1984 roku, a wy skrzykujecie się w 1989. Kto jest w tej grupie, byli strażacy z tej OSP, czy nowe twarze?
J.G. Praktycznie same nowe twarze. Był kolega, który już wcześniej był w tym OSP. Ja byłem przybyszem, Jerzy Marć praktycznie też.

 

Co przyciągnęło kandydatów?

W.S. Udało się wtedy zmobilizować tutaj bardzo dużo młodzieży. Znajomi wciągali jeden drugiego.
Takim zaszczytem dla nas wszystkich, ale głównie dla młodych, była przede wszystkim możliwość stania w kościele jako straż grobowa. Strażacy OSP Sędziszów stali u braci Kapucynów.

Były to lata, że przychodziło pięćdziesięciu chłopa. Kiedy przy balaskach stał pierwszy, to ostatni aż na zewnątrz. Takim wielkim zaszczytem był sam przemarsz przez miasto, począwszy od Wielkiego Piątku po Wielką Sobotę.

 

Dziś maszerują strażacy z domu parafialnego do kościoła farnego...

W.S. Jest ten zwyczaj jeszcze w jakiejś tam formie w kościele parafialnym, ale u braci Kapucynów już go nie ma. To było dużym zaszczytem, zwłaszcza maszerowanie w szyku, ulicą.
J.G. OSP Olchowa obstawiała grób w kościele parafialnym. Więc kto wcześniej skończył, tośmy czekali jedni na drugich, żeby się spotkać na ulicy. A potem mijaliśmy się i prowadzący rzucali komendę: „Baczność! Na prawo patrz!”. Ludzie stawali, patrzyli, bo jednak było to widowiskowe.

Jak ten nowy początek OSP wygląda?

J.G. Zaczęliśmy się tu spotykać i radzić, że trzeba jakoś za to się wziąć. A jak już formalnie straż była, to w 1994 roku było 120-lecie. Tylko co z tego, skoro budynek zniszczony. Tam z tyłu, za budynkiem remizy, był kawałek placu. No to przywieźliśmy podłogę, ułożyliśmy, żeby zrobić zabawę, żeby świętować. Ołtarz był tutaj przy wejściu od strony ulicy. Tu była msza, księża, przewodniczył biskup Białogłowski.

Do wejścia od strony ulicy prowadziły takie popękane krzywe płytki chodnikowe. Trzeba było to przed jubileuszem poprawić. W budynku jest pamiątkowa tablica, zdjęcia, wpisy, a na zewnątrz z kostki wtedy ułożonej napis „OSP 120 lat”.
W.S. Jak się przyjrzeć, to przy wejściu jeszcze jest widoczny, powstał z kolorowej kostki.

 

Czym jeździło się do akcji w odtworzonej jednostce?
J.G. Zastaliśmy tu Stara 25, był stary, zdezelowany. Praktycznie nie dało się nim jechać. Czasem się udało gdzieś, ale to bardzo rzadko, bo po drodze zawsze jakaś awaria. Swego czasu mieliśmy ćwiczenia w Czarnej Tarnowskiej. No to żeśmy powsiadali do niego, wszystko zapakowane, sprzęt, ludzie. Niedaleko żeśmy ujechali i koniec jazdy.

W sumie dobrze, że niedaleko, bo łatwiej było ściągnąć. Ja wtedy miałem jeszcze Syrenę, też czerwoną. Całą załogę wpakowałem w tę Syrenę. Oczywiście bez motopompy i bez wężów, ale żeśmy dojechali. Byliśmy do ochrony, do obstawy, ale na ćwiczeniach. No i tak to wyglądało... Czasem były śmieszne sytuacje...

 

Star 25, co to był za wóz?
J.G. To był bardzo ładny wóz. Miał takie zwijadła węży po bokach. Taka skośna kabina.
W.S. Poszedł później do Boreczku.

Który to mógł być rocznik?
J.G. Ja już nie pamiętam.
W.S. To jakieś lata 50. chyba. Benzyniak. Ciężko było opanować go mechanicznie.

Pamiętacie, jak go zastąpił nowszy pojazd?
J.G. Oczywiście! Z pomocą burmistrza Olesia, kiedy po zakładach likwidowali straże przemysłowe, przejęliśmy z Wytwórni Filtrów Stara 200. Był z całym uzbrojeniem, ze wszystkim co potrzebne. I to był już taki wóz, że było czym pojechać.
W.S. Był w pełni sprawny. On też miał swoje lata, ale bardzo mały przebieg, bo stał na zakładzie praktycznie bezwyjazdowo. Miał jakiś tylko symboliczny przebieg.

Skorzystaliście jeszcze jakoś sprzętowo na likwidacji straży zakładowych?
W.S. Na tym etapie Państwowa Straż Pożarna nas już wspomagała, ale i burmistrz w miarę swoich środków. Na szczęście, bo nie zastaliśmy tutaj ani uczciwego munduru, ani buta czy hełmu. To wszystko było jakieś stare, niezdatne do użytku...

Powiem o takiej może trochę śmiesznej sytuacji. Robiliśmy przygotowania przed ćwiczeniami albo zawodami. A ćwiczyliśmy po prostu na ulicy Polnej, która wtedy inaczej wyglądała. Nie było na niej ruchu jak dziś. Ja osobiście, schylając się wtedy po wąż, poczułem jak mi pas pękł. Taki był sparciały, wiekowy po prostu! Stan tego zagrażał bezpieczeństwu strażaków.

Jaki był pierwszy wyjazd reaktywowanej jednostki. Do ratowania ludzi, dobytku?
J.G. To był wyjazd do Boreczku. Pamiętam, że dom wtedy się palił. I tam żeśmy akurat tym Starem 25 dojechali. Kilka innych straży też dojechało i ugasiliśmy ogień wspólnie. To był drewniany dom.

W Sędziszowie jednostki nie było, ale kiedy wy się zabieracie za reaktywację, działają OSP Wolica Piaskowa i Ługowa, Sielec, Olchowa. I w jakiej one są kondycji?
J.G. Najbardziej prężna była OSP Krzywa, ale i Borek Wielki miał się dobrze.
W.S. Wolica też sobie dawała rady.

Jak oni na was patrzyli, kiedy odtwarzaliście swoją jednostkę?
J.G. Bardzo dobrze. Tutaj nawet z Wolicy Ługowej do straży grobowej często strażacy dołączali, wspomagali. Wspólnie żeśmy to robili, dlatego tak było dużo druhów.

Jeśli chodzi o ludzi z waszego otoczenia, to były słowa wsparcia, zachęcali was do odtworzenia tej jednostki, czy raczej patrzyli na was jak na wariatów, którym się zachciało biegać z sikawką?
J.G. Było różnie. Jedni rzeczywiście nas wspierali i chwalili, a drudzy patrzyli z uśmieszkiem. Bo to wiadomo, nie wszyscy jednakowi. Ale po tym wozie z Wytwórni Filtrów w niedługim czasie otrzymaliśmy ze straży granicznej drugi wóz od wojska.

Trzeba było go uzbroić, ale nagle mieliśmy dwa ciężkie wozy. I wtedy w 1995 roku zostaliśmy wciągnięci do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego. To potwierdziło, że jesteśmy dobrą jednostką.
 

Jak wyglądało przygotowanie druhów do sprawnego działania w tej odtwarzanej OSP, skoro większość to nowi ludzie?
J.G. Ja wcześniej byłem członkiem OSP w Wolicy Ługowej. Później się wyprowadziłem i miałem przerwę do momentu, kiedy zacząłem przychodzić tutaj. W Komendzie Rejonowej w Ropczycach były szkolenia i kursy. Były też egzaminy i szkolenia po jednostkach. Takie, żeby jakiś stopień wiedzy zdobyć.

W.S. Wspomnę może jeszcze kolegę z Olchowej, Jana Ziobro. Wtedy chyba już studiował pożarnictwo, był z rodziny strażackiej z dziada pradziada. On nas tu wspomagał swoimi wiadomościami i swoimi umiejętnościami, doszkalał, doradzał.
J.G. A ćwiczenia sprawnościowe robiliśmy sobie na stadionie Lechii.

Jak to wyglądało, co konkretnie robiliście na tym stadionie?
W.S. Staraliśmy się przygotować jak najszybciej sprzęt, rozwinąć węże...
J.G. Chodzi właśnie o czas. Była sztafeta też, skok przez ścianę, przejście przez rów z wodą. Tak, żeby fizycznie być gotowym, a sprzęt żeby był poznany. Chodziło o to, by, jak przyjdzie do pożaru, sprawnie pobrać, pociągnąć wodę i podać do celu.
W.S. Ale też, żeby być w stanie na przykład szybko i bezpiecznie wejść na drabinę.


A jak podnosiło się alarm w latach 90.? Była na remizie syrena?
J.G. No z początku to „wyliśmy” tą ręczną syreną.

Jak to było skuteczne w warunkach miejskich?
J.G. Ciężko było, ale w niedługim czasie zrobiło się właściwą syrenę i ona już była głośna. Wkrótce weszło jeszcze sterowanie drogą radiową z komendy powiatowej, tak jak jest do tej pory.

Kiedy zaczynaliście, to jak się dowiadywaliście o pożarze?
J.G. To wyglądało tak, że jeżeli ktoś gdzieś coś zauważył, dawał znać. Pamiętam też taki jeden przypadek, wczesnym rankiem w lato. Jeszcze ciemno było, ale gość jedzie drogą i widzi, że przy obwodnicy trawa się pali. Znał remizę, więc podjechał i włączył syrenę. No i żeśmy się pojawili i pojechali...

W.S. Pamiętam, to było wtedy, jak do studni wpadłeś?

J.G. Tak, tam była taka studzienka, głęboka na 3-4 betony, oczywiście sucha. Trawa była wyżej pasa, ciemno, a ja z wężem i prądownicą idę... I nagle mnie nie ma. Jestem w studzience.

Koledzy pana odnaleźli?
J.G. Odnaleźli, dobrze, że był wąż. Szczęśliwie się skończyło.

 

Jaka akcja ratunkowa zapadła wam najbardziej w pamięć?

J.G. Pożar stodoły w PGR-ze w Górze Ropczyckiej. To były jeszcze lata 90. Nie pamiętam dokładnie, ale to mógł być 1995, może 1996 rok. Był biały dzień, południe, słoneczna pogoda, ciepło. Akurat byłem wtedy po paliwo na CPN-ie w Górze. Niedaleko od tych budynków. Wróciłem tutaj na osiedle i poszedłem do szwagra.

Wychodzimy na balkon, patrzę, a tam dymy i języki ognia. Wskoczyłem w auto i do remizy. Alarm i jedziemy. Najechało się też innych straży z różnych stron cała masa. Jak tylko dotarliśmy, to nie gasiliśmy tego, co się paliło, tylko laliśmy wodą na sąsiednie budynki, gdzie było bydło. Trzeba było zabezpieczać, żeby się ogień nie przeniósł.

Czyli woda na dach i schładzanie, żeby nie doszło do zapłonu?
Dokładnie tak. Dopiero, jak dojechały jednostki Rzeszów i Kolbuszowa, zaczęło się gaszenie stodoły. Akcja trwała praktycznie dwa dni. To siano, a była tego masa, trzeba było przewalać i dogaszać.

 

To był pewnie duży budynek?
No rzeczywiście spory budynek i tyle co załadowany, bo pożar był po zbiorach.

Gdzie ta stodoła była usytuowana?
Bardzo blisko głównej drogi, na początku Góry Ropczyckiej.

Zobacz: Jak historia OSP Sędziszów wygląda z perspektywy kolejnego pokolenia druhów. 

A jak w ogóle było w latach 90. z dostępem do wody na akcję?
J.G. Tu był hydrant, ale były też po wioskach, w znanych nam miejscach zbiorniki wodne. Stawy, gdzie rzeczywiście można było ten kosz węża utopić i motopompa pociągnęła wodę. Teraz to wszystko pozarastało. Rzeki też praktycznie powysychały. Zostały tylko wodociągi i te hydranty.

Mówiliście o tym bezpieczeństwie na innym poziomie. Ten słaby sprzęt po reaktywacji wiązał się z jakimiś urazami?
J.G. Dzięki Bogu, wypadków na szczęście nie mieliśmy. Raz przeżyłem chwilę grozy, kiedy właśnie te lasy w Czarnej się paliły. Wyjeżdżaliśmy dwoma wozami wtedy. Był też wtedy wóz bojowy w fabryce mebli, z tym, że kierowca nie wiedział dokładnie, gdzie ma jechać.

Zaczekałem na niego w remizie i wskoczyłem do szoferki. Po drodze minęła nas jednostka z Ropczyc Jelczem. Kierowca z mebli skręcił za nimi na ulicę Kolbuszowską, żeby przejechać pod wiaduktem. Na górze na tym Jelczu mieli działko.

 

Tylko dodam, że wtedy i tak było wyżej pod wiaduktem niż dzisiaj...

Ale ich kierowca obawiał się, że zawadzi działkiem o wiadukt, więc dał gwałtownie po hamulcach. Nasz kierowca też hamulec w podłogę, ale auto jedzie dalej. Nie ma hamulców! No a przecież dopiero co hamował, wszystko grało?!

Przy drodze w dodatku stoi grupka dzieci, piątka chłopaczków, którzy wyszli popatrzeć na jadące straże. Z przodu Jelcz, z boku dzieci, jedyna opcja, to wykręcić w prawo do rowu. Tak zrobił no i wóz utknął. Nikomu się nic nie stało.

Przygoda zakończyła się szczęśliwie?
J.G. No tak, ale trzeba było wodę spuścić, później ściągnąć dźwiga, żeby to podnieść.

 

Jak oceniacie dzisiejsze wyposażenie strażaków OSP w Sędziszowie?
J.G. Nie ma dzisiaj porównania do tamtych czasów. Dzisiaj jest i sprzęt, i odzież. Dawniej praktycznie nie było nic, było dużo większe ryzyko.

W.S. Ja myślę, gdyby nie naszywka OSP na mundurach, to zwykły zjadacz chleba nie jest w stanie odróżnić strażaka ochotnika od zawodowego. Ani z wyposażenia, ani z umundurowania. To wszystko jest tak usystematyzowane i jednakowe.

 

No i są środki ochrony?

J.G. Są teraz agregaty oddymiające, mają maskę tlenową. Przedtem strażak szedł, ale w każdej chwili mógł się przewrócić, bo dalej jak na krok jeden drugiego nie widział.
W.S. Ten sprzęt jest też teraz w pełni sprawny. Motopompa, za naszych czasów, zapalała się dopiero za którymś tam podciągnięciem. Bywało, że prób było kilkadziesiąt.

 

Był taki trudny moment w tej najnowszej historii OSP, kiedy jej wizerunek ucierpiał po tym, jak okazało się, że jeden ze strażaków tak bardzo chciał jeździć na akcje, że sam wywoływał pożary. Byliście zaskoczeni, kiedy okazało się, że to jeden z druhów?
J.G. Oczywiście. A z drugiej strony, to nie jest historia, która była tylko u nas. Tu czy tam pojawiają się takie osoby, które albo się chcą pokazać, albo robią to, bo po prostu gdzieś strażakom płacą za wyjazd.

To są żadne pieniądze, ale zawsze coś, co może wywołać właśnie takie antydziałania. Taką nienaturalną potrzebę, żeby jechać do akcji.

W.S. Takich sytuacji nie wywołuje nikt poważny, dojrzały. Zdarzają się jacyś bardzo młodzi ludzie.
 

Nieodpowiedzialni ludzie po prostu są częścią społeczeństwa...

J.G. Bywają też takie sytuacje, jak ta w Czarnej Sędziszowskiej, gdzie kilka last wstecz lasy się paliły. Nawet po kilka razy dziennie były wyjazdy. Po pewnym czasie wyszło, jak do tego dochodziło. Chłopi zaczęli tam dyskutować, że dopóki drogi nie będzie, to się lasy będą palić.

Jakiej drogi? Była droga przez las, którą chłopi sobie jeździli na łąkę ukosić trawy, a pod tę trawę jakiegoś „kija” na opał jeden czy drugi wrzucił przy okazji. Żeby temu zapobiec, leśnicy przeorali głęboki rów, żeby nie było przejazdu i od tego czasu zaczęły się palić lasy.

Orkiestra dęta przy OSP – pojawiają się o niej wzmianki, pamiętacie ją?
W.S. Tak, proszę pana, często występowali na przykład na majówkach. Grali przy bardzo różnych okazjach. Ci ludzie już nie żyją, bo to już są lata, mówimy o końcu lat 60. Jak odzyskaliśmy remizę, to było jeszcze parę instrumentów, pozostałości po orkiestrze. W moich dziecięcych latach funkcjonowała prężnie...

 

Taka orkiestra dzisiaj pięknie by się wpisała w kulturę miasta? Nie było pomysłów, żeby ją reaktywować, skoro udało się odtworzyć OSP?
J.G. Były takie plany. Planować sobie można, ale to wszystko wychodzi trochę inaczej.
Na planach się skończyło.
W.S. Dzisiaj można by spytać o odtworzenie jej panią dyrektor domu kultury, który odpowiada za takie rzeczy na terenie miasta. Może nie tylko ZPiT Rochy? Może by się ktoś przytulił, spróbował ją odtworzyć?

Trzeba by jakiegoś pasjonata z trąbką...
W.S. Pewnie tak. Z okazji naszych uroczystości 150-lecia była Orkiestra Dęta z Ropczyc. Z taką troszkę nutą zazdrości patrzyłem na chłopca z trąbką, który miał, ja wiem, może z 10 lat. Grał i już masz ten punkt zaczepienia, żeby była kontynuacja. Byli oczywiście też starsi członkowie, ale to pięknie wygląda, kiedy w takiej orkiestrze rośnie kolejne pokolenie.

 

Jesteście aktywnymi strażakami czy już weteranami?
J.G. Ja jeszcze w Ropczycach na Brzyźnie jestem w OSP, bo tam się przeprowadziłem. Ale tutaj człowiek zostawił troszkę zdrowia, trochę poświęcił czasu, zaangażowania. I byłoby mi bardzo szkoda, gdyby tą OSP zaniedbano. Muszę złożyć gratulacje potomnym, którzy to teraz kontynuują i pilnują, dbają, rozwijają.

W.S. Ja im tutaj życzyłem, żeby było jak najwięcej wyjazdów, ale tych związanych z reprezentacją jednostki, ćwiczeniami, promowaniem, na uroczystości, a nie do akcji ratunkowej. Bo zawsze wyjazd na ratunek to jest czyjaś tragedia. Syrena nie wyje bez powodu. To nie jest zabawa.

Jak patrzycie dzisiaj na OSP Sędziszów Małopolski, to wygląda jakby miała dobrą przyszłość?
J.G. Tak. Widać, że jest to prężnie działająca jednostka i tylko życzyć, żeby było tak i w przyszłości.
W.S. Z drugiej strony, jak popatrzeć na udział społeczeństwa w obchodach 150-lecia OSP Sędziszów Młp., to ciężko być optymistą. Zainteresowanie mieszkańców Sędziszowa - zero.
Dziwi mnie to trochę, że nawet ludzie, którzy mają dzieci, nie byli zainteresowani tym, że coś tak ciekawego się dzieje. Nie było komu przyjść, popatrzeć.

 

Widzicie brak takiego wsparcia społecznego dla strażaków?
No nie ma go. Pamiętam, że na to 120-lecie jeszcze trochę społeczeństwa tu przyszło z nami świętować.

Wtedy zaczynaliśmy i trzeba było sporo rzeczy zakupić, a to jakiś mundur, a to jakiś sprzęt. Organizowaliśmy zabawy i z własnych kieszeni trzeba było założyć za to i za tamto. Cała ulica ludzi przyszła. Robiliśmy te zabawy na placu z tyłu remizy, gdzie dzisiaj jest parking.

Bilet kosztował 5 złotych, był bufet i tak dalej. Zapłacić za bramkę, ten bilet kupić, żeby wejść? - ciężko ludziom było. Ciężko było zmobilizować ludzi, żeby weszli, zostawili te kilka złotych.
Ze dwa razy wynajęliśmy w Krzywej lokum, też remizę z salą. Tam się zabawa udawała. I tam żeśmy coś zarobili grosza. A tutaj...

 

Może to jest specyfika miasta, gdzie inaczej się funkcjonuje niż na wsi i tu jest dużo atrakcji?
J.G. Nie wiem... To było 30 lat temu, kiedy tego jeszcze nie było. Wtedy żeśmy z taką nutką zazdrości patrzyli na sąsiednie jednostki, gdzie każda miała swój budynek, swoją salę.

Mniejszą, większą, lepszą, gorszą, ale mieli swój dach, mieli gdzie się jakoś zorganizować z takimi uroczystościami. Myśmy je musieli robić na polu. Kosztowało to masę pracy, by podłogę przywieźć, zbudować czy zrobić scenę, zadaszenie.

Jak ten dzisiejszy budynek po remoncie wygląda z waszej perspektywy?
W.S. On już nie bardzo jest podobny do oryginału. Tylko na starych zdjęciach można zobaczyć jeszcze, jak to wyglądało.

A czym się różnił?
W.S. Elewacją na pewno. W ogóle w tej chwili na tej wysokiej sali balowej jest zrobione dodatkowe piętro. Wszystko przerobione na biura. Koledzy druhowie mają tutaj tylko garaż w tym miejscu co kiedyś.

 

Jaka jest historia tej sędziszowskiej remizy?
W.S. Budynek został wybudowany na początku lat 60. ze składek ówczesnych mieszkańców. Ci panowie, którzy którzy wtedy zajęli się budowaniem, stworzyli piękny obiekt. Tu była wspaniała sala balowa, taka, że sala w domu kultury jej nie dorównuje.

Ze sceną, z balkonem, z całym zapleczem kuchennym, które było na dole. Na tamte czasy to było mistrzostwo świata. To było jednak solą w oku władz partyjnych. Władze PZPR-owskie, ponieważ im nie pasowało istnienie tego, przejęły budynek a następnie powiat przerobił salę balową na biura. Ustawili takie przepierzenia z dykty.

 

Jaka była reakcja tych, którzy budowali remizę?

W.S. Ludzie tutaj byli bardzo wkurzeni na to, co zrobiły władze. Ci, którzy budowali remizę, poświęcili swój czas i wiele swojego zdrowia. To byli znajomi naszych rodziców. Do końca życia mieli taką zadrę, że coś, co było dziełem ich życia, zostało praktycznie zniszczone. Dobrze, że garaż i ta dyżurka jako tako się ostały.

Miejsce zdarzenia mapa Ropczyce

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Źródło: Tygodnik Reporter Gazeta Aktualizacja: 01/07/2024 17:07
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo reportergazeta.pl




Reklama
Wróć do