_DSC2778

Dymytr i Darynka są już bezpieczni. Dzieci jechały do Polski z rodzicami trzy dni

Tekst ukazał się w tygodniku Reporter Gazeta 3 marca.

Jest wczesne wtorkowe popołudnie. Siedzimy przy kuchni w bloku na Osiedlu Młodych w Sędziszowie Małopolskim. W pokoju obok z rozrzuconymi rękami i nogami śpią czteroletni Tadej i dwuletni Darij. Właśnie obudziła się siedmiomiesięczna Darynka. Patrzy wielkimi oczami lekko podrzucana przez trzynastoletniego brata, Dymytra. Dzieci przez trzy dni czekały w kolejce do polskiej granicy razem z mamami Julą, Oleną oraz babcią Galiną. Rodzina uciekła przed wojną. Ojcowie dzieci pozostali by bronić Lwowa.

Jaka jest ta wojna w dniu wyjazdu rodziny ze Lwowa opowiada Jula: W samym Lwowie jest spokojnie, ale są syreny i trwoga. Latają drony, ale nie wiemy czy nasze czy rosyjskie. Nasi chłopcy robią wokół Lwowa blokposty  (wojskowe punkty kontrolne) i przygotowują się do obrony. Kiedy wyją syreny schodzimy do piwnicy. Kto nie ma piwnicy biegnie na parking podziemny.

Galina, mama obu matek i babcia dzieci: Im kto starszy tym większy strach, bo pamięta wojnę. Młodzi spokojniejsi, dziewczyny nagotują barszczu i idą nakarmić chłopaków na blokposty.

W pierwszy dzień ludzie wykupili suchy prowiant ze sklepów – makaron, ryż, kasze. Apteki i stacje działają w pierwszym i drugim dniu wojny, ale są problemy.—Trzy godziny stałam w kolejce, żeby zatankować i to już w pierwszy dzień. Im bliżej granicy tym łatwiej było o paliwo na stacjach — mówi Jula.

Czekanie

Kobiety decydują się jechać na bieszczadzkie przejście graniczne w Krościenku. Jest mniejsze, ale spodziewają się, że będzie też mniej ludzi. Dojeżdżają do Starego Sambora. To koniec kolejki do granicy. Przed nimi jest podobno ponad 1800 samochodów. Po drugiej strony jezdni ustawił się sznur autokarów. Czekanie. Małe dzieci, mróz. W samochodzie nie jest łatwo. – Im bliżej do granicy tym więcej było kawy, zupy, kanapek. Nasi ludzie rozdawali – mówi Galina.  Po polskiej stronie z kolei nie tylko poczęstunek ale i pytania czy mają gdzie się zatrzymać.

We wsiach przy drodze do granicy starsi ludzie pozostali. Kobiety idą do jednej z chatek. Staruszka zaprasza je z dziećmi. – Napaliła nam w piecu, zagrzała. Dzieci spędziły tam dwie noce – wyjaśnia Olena. W tym czasie jedna z pań czeka autem w kolejce gotowa ściągnąć resztę, gdyby kolejka ruszyła.

Mama

ma wielkie serce

Po polskiej stronie Izabela czeka na kobiety. – Nosiło mnie. Pojechałam na granicę, żeby jakoś pomagać – mówi. Doczekać się nie może. Pań nie zna. To znajome jej koleżanki. Ukrainki, która mieszka w Rzeszowie i ma męża Polaka. – Zadzwoniła do nas, że jadą ludzie i trzeba ich przechować gdzieś. Moja mama jest za granicą, ma duże serce. Mówi do mnie „stoi wolne mieszkanie, pomóżcie komu trzeba”. – I tak to poszło – wyjaśnia. – Baliśmy się jechać . Nie wiemy dokąd, a my przecież tylko kobiety i dzieci – mówi Julia.

Iza czekając na rodzinę na swoim profilu facebookowym organizuje małą zbiórkę. Znajomi błyskawicznie deklarują pieluchy, mleko i wszystko co potrzebne dla małych dzieci. – Ludzie są wspaniali – nie ma wątpliwości Iza. – Chcemy podziękować Polakom, polskim gospodarzom, że nas przyjęli, że tak to zorganizowali, ż rozumieją co oznacza Putin i białoruski Łukaszenka – mówi Galina.

Olena nerwowo przegląda w telefonie, co piszą jej znajomi na Telegramie. To odpowiednik Facebooka. Pokazuje mi zdjęcie dzieci z sierocińca siedzących i leżących w piwnicy, z powodu alarmu rakietowego. Martwi się o męża. – Można by gdzieś zdobyć kamizelki kuloodporne i chełm? – pyta Jula i wyjaśnia: – Martwimy się z Oleną o naszych chłopaków żeby nie byli goli i bosi. Z pałką nie pójdziesz przecież walczyć.

Jest dużo fałszu

Mężowie Oleny i Julii są w obronie cywilnej, a nie wiadomo jak rozwinie się sytuacja. Opowiadają, że we Lwowie w pierwszym dniu wojny pojawiły się na różnych ulicach i budynkach wymalowane, czerwoną farbą, krzyże. Ludzie zaczęli podejrzewać, że to znaki dla lotnictwa rosyjskiego od dywersantów. – Ludzie to zamalowywali, zasypywali ziemią – mówi Galina. Jula tłumaczy, że przez trzy dni, kiedy stały pod granicą, nie miały Internetu. Bały się, bo nie wiedziały co się dzieje. Teraz sprawdzają. – Jest dużo fałszu. Piszą informacje nieprawdziwe, ciężko się w tym zorientować. Dużo informacji wrzucają Rosjanie, żeby była panika – mówi.

Nastroje są różne. Pierwsi, według dziewczyn, zaczęli uciekać mieszkańcy wschodniej Ukrainy. Jak mówią, w pierwszym dniu wojny we Lwowie pojawiły się drogie samochody bogatszych mieszkańców tamtych rejonów. Dużo rejestracji z Charkowa. Pędzili do granicy. – A starsi ludzie przy granicy nie chcą wyjeżdżać. Mówią, że przetrzymali tamtą wojnę, to i tą przeczekają – relacjonuje Galina.

Chcą już do domu

– Wiele osób dopiero dzisiaj postanowiło uciekać. Ale na samym początku uciekał, kto mieszkał przy bazie wojskowej, przy lotnisku. Oni bali się przede wszystkim – wyjaśnia Jula i dodaje: – Nam wydawało się, że my daleko, że nas nie ruszą. Ukraina wojny nie chce. Do końca nie wierzyła, że wojna będzie. – Ale teraz we Lwowie są ciągle alarmy, przelatują samoloty. Najbardziej boimy się białoruskich czołgów – mówi Olena.

– Może to się skończy szybko. Tak bym chciała już wrócić do swojego domku – mówi Jula. We Lwowie pracuje jako księgowa w firmie wywożącej śmieci. Pracowała zdalnie, bo Darynka ma ledwie kilka miesięcy. Zresztą tak samo jak jej siostra Olena. Ona jest pomocnikiem notariusza.