oleg ze zmerynki

Nie każdy chce uciekać z Ukrainy do Polski czy Niemiec

– Mam możliwość, żeby wywieźć rodzinę z Ukrainy, ale nie chcą jechać. A ja muszę zostać, żeby pomagać. Co będzie, to będzie – mówi Oleg Słobodeniuk ze Żmerynki, ukraińskiego miasta zaprzyjaźnionego z Sędziszowem Małopolskim. W niedzielę, 20 marca, przyjechał do Polski po kolejną turę darów dla swoich rodaków.

Oleg ma 48 lat. Kiedy wybuchła wojna, był akurat w Polsce. O godz. 6 rano dostał dostał telefon, że Rosjanie zaatakowali Kijów. – Dla zwykłych ludzi to było zaskoczenie. Nikt się tej wojny nie spodziewał. Kto by pomyślał, że w XXI wieku takie coś może się wydarzyć? Ale nasze wojsko mówi, że wiedziało wcześniej i nawet się przygotowali do tego. Z lotnisk zabrali samoloty wojskowe, a na ich miejsce postawili kartonowe modele. I Rosjanie potem bombardowali te kartony – opowiada Oleg Słobodeniuk.

Jak relacjonuje 48-latek, kiedy jego rodacy rozmawiają ze swoimi rodzinami w Rosji, słyszą od nich, że działania w Ukrainie są dla ich dobra. – Oni nam mówią: „U was są banderowcy, my was chronimy” – mówi Oleg.

Przybysz z położonej w środkowej Ukrainie Żmerynki mówi, że jego miasto działania wojenne omijają. Z tego powodu schronienia szukają tu mieszkańcy tych rejonów kraju, gdzie toczą się walki. – Nie każdy chce jechać do Polski czy Niemiec, dlatego dużo ludzi ze wschodu zatrzymuje się u nas. Mam sąsiada, który przyjął do siebie dziewięć osób – tłumaczy 48-latek.

Pytany o nastroje w Ukrainie i przewidywania co do zakończenia wojny, odpowiada, że jego rodacy są bojowo nastawieni i nie poddadzą się agresorowi. – Nasz Sztab Generalny podaje, że na dziś (21 marca) rosyjska armia ma już 15 tysięcy zabitych żołnierzy, a 3 tysiące wzięliśmy do niewoli. Ale Mariupola my nie odbijemy. On jest w strategicznym miejscu, Rosjanie go wezmą. Za to nie ma szans, żeby przejęli Kijów – uważa Oleg. Twierdzi też, że wojna nie skończy się dopóty, dopóki u władzy będzie Putin. – My go nie zlikwidujemy, na to nie ma szans. To w jego otoczeniu musi znaleźć się grupa ludzi, która go obali. Nasz Sztab Generalny mówi, że spodziewa się takiego scenariusza. Miejmy nadzieję, że tak się stanie, bo inaczej wojna będzie trwać. I to nie tylko w Ukrainie. Następna będzie Litwa, a potem Polska – dodaje Żmerynianin.

Oleg już drugi raz przyjechał po uzbierane w Sędziszowie Małopolskim dary, żeby zawieść je swoim rodakom. Za pierwszym razem, 9 marca, dotarł tylko do granicy, bo do Polski nie przepuściły go służby ukraińskie. Na drugi dzień na przejście graniczne dotarł transport z Sędziszowa, tam nastąpił przeładunek i dary pojechały do Żmerynki. Tym razem udało się dotrzeć do zaprzyjaźnionego polskiego miasta, ale też nie obeszło się bez „przygód” na granicy. Jak mówi 48-latek, podróż trwała 14 godzin i przebiegała spokojnie, tylko na przejściu granicznym pojawiły się problemy. Okazało się, że w systemie informatycznym nie było zgody na wyjazd Olega i trzeba było tą sytuację wyjaśniać. – Dzwonię do miasta, do naszego burmistrza, burmistrz do Winnicy, a Winnica do Kijowa. I tak zrobiło się 4,5 godziny postoju – relacjonuje Słobodeniuk.

W Sędziszowie jego bus po brzegi został załadowany darami, gromadzonymi w budynku zajmowanym dawniej przez Szkołę Podstawową nr 2. W poniedziałek, 21 marca, przed południem Oleg wyruszył w drogę powrotną do swojego miasta. Jak mówi, w Żmerynce zostaje ta część darów, która tam jest przydatna, a reszta rusza w dalszą drogę na wschód Ukrainy, gdzie wojna odciska większe piętno.

– Dziękuję Polakom za pomoc. Ona bardzo nam się przydaje, wiele dla nas znaczy – wyraża wdzięczność mieszkaniec Żmerynki. Do Sędziszowa pewnie jeszcze przyjedzie po następną partię darów, których w tymczasowym magazynie nie brakuje.